czwartek, 27 maja 2010

Lorgo

Z zapisków w Bełkot Logu:
Pośród nieskończoności wszechświatów był ten jeden, w którym miało miejsce to, co za chwilę opiszę. Według jednej z systematyk, jeśli mogą w ogóle takie istnieć, oznaczony był on jako A-1044.
Nie był to duży wszechświat, z niezliczonymi galaktykami, wszystkimi pełnymi historii godnych opowiedzenia. Był on zdecydowanie niewielki. W jego centrum płonęła samotna gwiazda, wokół niej krążyła równie samotna planeta.
Stan ten utrzymywał się nieopisanie długo. Gwiazda płonęła z konieczności, gdyż jej wygaśnięcie pogrążyłoby ów wszechświat w nieprzeniknionej ciemności. Planeta zaś krążyła niezmiennie po swojej orbicie, gdyż nie było w całym wszechświecie niczego, co mogłoby ją z niej wytrącić.
Lecz z czasem wszechświat dojrzał do inteligentnych form życia. Nie chcąc czekać na rezultaty powolnej i zawodnej ewolucji, powołał on do istnienia materię organiczną nie w postaci prymitywnych organizmów jednokomórkowych, lecz od razu dwunożnej istoty o wystarczająco rozwiniętym mózgu, by można było nazwać go inteligentnym. Prostym, ale inteligentnym.
Istota podniosła się z ziemi, która dała jej życie, odetchnęła powstałym specjalnie na tą okazję powietrzem i nazwała siebie Lorgo.
Lorgo rozejrzał się dookoła po pustej, kamienistej planecie, spojrzał w czarne niebo, rozświetlone jedynie gwiazdą, dosyć odległą, by go nie spalić, zmrużył oczy, dokonując jednej ze swoich pierwszych obserwacji i ucząc się, że nie należy patrzeć prosto w gwiazdę, usiadł na kamieniu i zaczął rozmyślać.
Zastanowił się skąd się wziął, przypomniał sobie ziemię, z której powstał i doszedł do wniosku, że on i otaczający go świat są jednością. I słusznie.
Zastanowił się dlaczego jest mu cieplej tam, gdzie oświetla go gwiazda i doszedł do wniosku, że musi być ona niezwykle ciepła i promieniować nim na wielkie odległości. I słusznie.
Zastanowił się dlaczego jest mu tak przyjemnie w świetle gwiazdy i dlaczego nie czuje wtedy potrzeby jedzenia czegokolwiek i doszedł do wniosku, że jego organizm musi dokonywać jakiś skomplikowanych procesów pod wpływem słońca, działających na podobnej zasadzie, co fotosynteza, o której nigdy nie słyszał. I słusznie.
Zastanowił się dlaczego zrobiło mu się nieprzyjemnie sucho w ustach, a jego wargi stały się popękane i doszedł do wniosku, że potrzebuje czegoś, co przypominałoby w pewien sposób płyn, który wydzielały jego usta, a którego było coraz mniej i pragnienie to musi być naturalne. To również było słuszne.
Pod wpływem ostatniego spostrzeżenia, wstał i zaczął poszukiwania. Przeszedł na piechotę całą planetę, która była dosyć niewielkich rozmiarów, włącznie z jej zacienioną stroną, dokonując wielu pouczających odkryć, lecz nie znalazł niczego, co chociaż przypominałoby wodę, której szukał.
Los, który sprawił, że materia nieorganiczna zorganizowała się w twór tak doskonały, jak na takie warunki, nie przewidział konieczności istnienia wody. W większym i lepiej urządzonym wszechświecie opartym na tej samej fizyce trudno byłoby pomyśleć o powstaniu życia opartego na związkach węgla bez wcześniejszego pojawienia się w nim wody.
Lorgo jednak miał na tyle mało szczęścia, że postawiony został w sytuacji, w której do życia potrzebuje wody, która nie istnieje we wszechświecie, w którym żyje.
Rozwiązanie jednak nadeszło.
Nie minęło wystarczająco czasu, by Lorgo opadł z sił, gdy na niebie pojawił się nowy, nieznany obiekt, który swoimi rozmiarami mógłby przysłonić gwiazdę. Pojawił się tam nagle i niespodziewanie. Gdyby Lorgo znał coś takiego jak kleszcz, z pewnością jego inteligentny mózg zauważyłby podobieństwo owego obiektu do kleszcza.
To, na co patrzył, było Wielkim Międzywymiarowym Kleszczem.
Korzystając z osłabienia praw fizyki poprzez przedostanie się do wszechświata obiektu o wielkiej masie z innego wymiaru, Lorgo podskoczył do góry i wzniósł się wystarczająco wysoko, by dolecieć do Kleszcza i znaleźć się na jego pancerzu. Istota, na ciele której znalazł się Lorgo wielokrotnie przewyższała rozmiarami planetę, z której pochodził i z której powstał, lecz wylądował w najlepszym miejscu, w jakim mógł.
Niedaleko niego znajdowało się pęknięcie w pancerzu. Z daleka było ono niezauważalne, lecz w rzeczywistości jego rozmiary były co najmniej znaczne. Nie widząc lepszego rozwiązania i nie czując żadnego strachu, udał się wprost do pęknięcia, a gdy tylko się w nim znalazł, Kleszcz opuścił wszechświat A-1044, pozostawiając samotne gwiazdę i planetę ponownie bez jakiejkolwiek formy życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz